🌛 Jesteśmy W Polsce Tu Nie Pić Nie Wypada

WP Wiadomości SENATOR +4 OPRAC. KATARZYNA BOGDAŃSKA 2h temu Senatorowie Misiołek i Piechota z PO o słowach Budki dla "Die Zeit": niedopuszczalne Po wywiadzie Borysa Budki dla niemieckiego dziennika wciąż jest gorąco. Teraz nawet jego partyjni koledzy zabrali głos w tej sprawie. I co ciekawe - odcinają się od jego słów. Burza w Pierwszy posiłek to zazwyczaj musli (około 200gram), wymieszane z mlekiem w proszku (trzy duże łyżki), kakao (dwie duże łyżki), rodzynkami (50 gram) i orzechami (50gram). Całość zalewam wrzątkiem. Śniadanie takie lekko zmula, ale po rozpoczęciu pedałowania daje potężnego kopa na początek dnia. Tatiana Okupnik rapuje o "tabu w macierzyństwie": "Tak, proszę pani, tylko mnie COŚ TAM WYPADA" (WIDEO) W Polsce jesteśmy przygotowani stosunkowo lepiej niż w innych częściach kontynentu. Warunki będą uzależnione w dużym stopniu od temperatury. Jeśli zima będzie ciężka, minus 20 stopni Czesław Mozil: Wódki pić nie powinienem [WIDEO] jch. 22 stycznia 2018, 14:12 Czesław jaki jest, każdy widzi. Każdy mówi o Czesławie, ale nie każdy zna Czesława. Komendanta kołobrzeskiej policji Dariusza Hoca nie przekonał. Ze statystyk wynika, że w 2020 roku, w sezonie policja interweniowała w tym miejscu 78 razy, a 14 z tych interwencji było bezpośrednio związanych z piciem alkoholu. Pozostałe dotyczyły zakłócenia ładu i porządku. Jak jest "nie wypada" po hiszpańsku? Sprawdź tłumaczenia słowa "nie wypada" w słowniku polsko - hiszpański Glosbe. Przykładowe zdania Lubi też czytać książki, ale nie lubi czytać gazety. Ania lubi jeść dżem, miód, masło i chleb, ale nie lubi jeść tłustej szynki, kiełbasy, makaronu, żółtego sera ani wieprzowego mięsa. Ania lubi pić sok i mleko, ale nie lubi pić wody mineralnej i jasnego piwa. Ania w domu ma komputer stacjonarny, ale nie ma laptopa. Wiem, nie wypada się przyznawać, ale to prawda. I know that's a terrible thing to admit, but it's true. Wiem że nie wypada dziewczynie przychodzić do mężczyzny o tej porze. I know it's not right for a girl to go to a man at night. Tłumaczenia w kontekście hasła "nie wypada" z polskiego na angielski od Reverso Context: Wiem, że nie 2.1K views, 14 likes, 4 loves, 0 comments, 4 shares, Facebook Watch Videos from DJ BROK: "Jesteśmy w Polsce, a tu nie pić nie wypada" 壟 拾壟 拾壟 拾 Fakty są takie, że alkohol w pierwszych tygodniach ciąży może prowadzić do poronienia, a jeśli ciąża się utrzyma – to wpłynąć na przebieg organogenezy. Formowanie narządów odbywa się do 8. tygodnia życia płodu, rozwój mózgu trwa od początku do końca ciąży. Nie ma takiego etapu ciąży, na którym alkohol nie jest CZYTASZ. Nam Się Kochać Nie Wypada Historical Fiction. Reinhard Heydrich to SS-man, który w Trzeciej Rzeszy jest jednym z najpotężniejszych ludzi. U2EXR. Upały nie odpuszczają. Temperatury w cieniu w niektórych miejscach osiągają nawet 37 stopni! Natomiast w nocy najwyższą temperaturę w kraju odnotowano właśnie w naszym województwie. Upały w Lubuskiem Do Polski dotarła kolejna fala upałów w te wakacje. Żar leje się z nieba, a Lubuszanie robią co mogą, by jakoś przetrwać te afrykańskie temperatury. Najgorszym dniem dla zachodniej Polski była środa (20 lipca). Właśnie tego dnia termometry w cieniu pokazywały w Lubuskiem blisko 40 kresek... W czwartek będzie nieco lepiej, ale nadal gorąco. - W wielu miejscach temperatura powietrza osiągnęła z samego rana od 26°C do 28°C. Temperatura maksymalna dziś wyniesie od 31°C do 35°C - przekazuje w swoim komunikacie Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Obowiązki pracodawcy w czasie upałów – o co może, a o co powinien zadbać pracodawca?10 zasad, które ułatwią zasypianie i sen. Te triki sprawią, że wyśpisz się w upałyNajcieplejsze miasto w PolsceZa nami nie tylko upalny dzień, ale również bardzo ciepła (można powiedzieć, że gorąca!) noc. W przygranicznym mieście w naszym województwie odnotowano bowiem najwyższą temperaturę w całym kraju. - Równo o północy Słubice notują aż 28,4°C! Najcieplejsze miejsce w Polsce! - przekazują Lubuscy Łowcy Burz. Jak przetrwać upały?Wysoka temperatura jest sporym obciążeniem dla organizmu, zwłaszcza u osób, które cierpią z powodu różnego rodzaju problemów zdrowotnych. Przed skutkami upału powinny jednak chronić się nawet osoby młode, by przeciwdziałać komplikacjom spowodowanym przez odwodnienie, nadmiarem ciepła i promienie słoneczne. O czym należy więc pamiętać?pić dużo wody unikać najmocniejszego słońca ochraniać głowę ochraniać oczy stosować krem z filtrem zakładać przewiewne ubrania schładzać organizm dbać o higienę osobistą Podróż podczas upałów Policja zwraca uwagę, jak ważne jest planowanie podróży podczas upałów. - Fala wysokich temperatur, które nadciągnęły nad Polskę nie jest sprzymierzeńcem zarówno pieszych, którzy w czasie największych upałów nie powinni wychodzić z domów, jak i kierowców. Nawet jeśli mamy samochody wyposażone w klimatyzację, długotrwała podróż może negatywnie odbić się na naszym zdrowiu, ale także koncentracji i reakcjach na sytuacje drogowe, zwłaszcza jeśli podróżujemy przez kilka godzin. Ważne jest, abyśmy zaplanowali podróż i odpowiednio się do niej przygotowali - przekazuje podinspektor Małgorzata Stanisławska, oficer prasowa Komendy Miejskiej Policji w Zielonej aby zaplanować odpoczynek, szczególnie gdy podczas upałów podróżujemy z dziećmi, a także zabrać ze sobą odpowiedni zapas wody. Jeśli mamy problemy ze zdrowiem, ciśnieniem lub bardzo męczą nas upały, radzimy wyjeżdżać wcześnie rano lub późnym wieczorem, gdy temperatura trochę spadnie, a pstre słońce nie będzie nam przeszkadzać. Nie starajmy się także za wszelką cenę nadrobić czasu na drodze, bo to może powodować niebezpieczne sytuacje zagrażające zarówno nam jak i innym uczestnikom ruchu ubrania nosić w upały? Postaw na te stylizacje, żeby nie było widać potu!Żar z nieba, dokuczliwe upały - jak chronić przed gorącem dzieci i siebie? Polecane ofertyMateriały promocyjne partnera – Urodziłem się z czymś, co ktoś nazwał osobowością zadaniową, która pozwala koncentrować się całkowicie i wyłącznie na zadaniu do wykonania, a jednocześnie nie popycha człowieka w znieczulicę. Tak traktowałem te moje wyjazdy. Mój pobyt w Czeczenii, Afganistanie czy Kongu kończył się w momencie, gdy go opuszczałem. Wracając do Polski, wracałem jednocześnie do mojego tutejszego życia. Oczywiście, pamiętałem, co działo się w Afganistanie, ale nigdy mi się to nie śniło. Nie prześladowało mnie w koszmarach. A moją żonę już tak. Krzysztofa Millera również. Właśnie to uchroniło mnie przed chorobą i tym samym szpitalem, w którym wylądowała żona, Miller i jeszcze jeden z moich znajomych, też fotoreporter – mówi w wywiadzie z serii „Męskie Gadki” Wojciech Jagielski, jeden z najlepszych polskich reportażystów, w 2014 roku odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.***Z kraju cywilizowanego przenosi się pan w miejsce, gdzie chodząc po ulicach mija się trupy, a wszędzie jest pełno krwi. Jakie to może budzić emocje? Nasze wyobrażenie o wojnie jest trochę filmowe. To nie jest tak, że wychodzimy na ulicę i wokół nas leżą szczątki zmarłych ludzi. Albo, że wchodzimy wprost z hotelu w sam środek strzelaniny. Miasta, w których toczą się walki, nie różnią się często od tych, które cieszą się pokojem. Wojna nigdy nie toczy się nieustannie w całym mieście, a tym bardziej w całym kraju. Nie toczy się ona przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. To są raczej chwile. Nigdy również nie jest tak, że ludzie ranni, czy pozabijani leżą godzinami na na wojnę, do Tbilisi czy Kabulu, rzadko kiedy wybierałem się prosto z lotniska do miejsca, gdzie toczyły się walki. Jechałem tam do pracy, więc zwykle najpierw starałem się przygotować sobie do niej warunki. Szukałem hoteli, w których mogłem się zatrzymać, w których działały telefony, był prąd. To niezbędne, żeby nadawać korespondencje, a po to przecież tam przyjeżdżałem. Nie przypominam sobie sytuacji, bym wychodząc z taksówki, która wiozła mnie z lotniska, mijał ciała pozabijanych ludzi, czy widział wokół płonące miasto. Do takich miejsc wybierałem się dopiero po rozłożeniu obozowiska. Wiedziałem też zawsze dokąd i po co jadę, więc byłem przygotowany. Wiadomo, na początku, przeżywa się wszystko inaczej, jak nowicjusz. Potem nabierałem doświadczenia, a ono pozwoliło mi się uodpornić na koszmar, ale także sprawiło, że się nie zatraciłem, nie pan „epicentra wojny” szerokim łukiem? Wprost przeciwnie. Skoro byłem wysyłany na wojny, to moim zadaniem było je jak najlepiej zobaczyć. Kilka razy zdarzyło się nawet, że zaraz po lądowaniu wynajmowałem samochód i od razu jechałem na tę osławioną linię frontu. Zawsze starałem się jeździć z fotoreporterami. Ich towarzystwo wymuszało uczciwość. Ja, reporter, mógłbym opisać wojnę na podstawie cudzych opowieści. Oni – nie, a w dodatku musieli podchodzić blisko, najlepiej jak najbliżej. Podchodziłem razem z bazę nie miał pan sytuacji, w której któryś z tubylców zawetował i zdecydowanie odmówił tej czynności? Rzadko mnie skądś wypraszano, choć bywały sytuacje, w których moje pojawienie się nie było komuś obojętne. Ilekroć przyjeżdżaliśmy do obozowiska którejś z partyzanckich armii i próbowaliśmy rozlokować się przy jej sztabie, dowódcy wymyślali przeszkody, bo woleli nie mieć świadka w postaci dziennikarza. Jako korespondent wojenny pracowałem jednak głównie w latach 90. Po 2001 roku sytuacja gwałtownie się zmieniła. Wcześniej to ja decydowałem dokąd jadę i z kim chcę rozmawiać, z kim się spotkać, co zobaczyć. Zdarzało się, że traktowano mnie jak nieproszonego gościa, ale nigdy wroga. Po 11 września ci sami afgańscy partyzanci, których odwiedzałem w latach 90., uznaliby mnie za wroga, zabili i nagrali moją egzekucję na film, albo wzięli do niewoli, by mnie wymienić na swoich uwięzionych towarzyszy lub na kilka milionów dolarów okupu. Dowódcy wojsk zachodnich w Afganistanie także oczekiwali, że skoro przyjeżdżam jako dziennikarz do nich, to jestem z nimi, im sprzyjam, przestrzegam ich zasad, jadę tam, gdzie oni pozwalają, oglądam wyłącznie to, co zechcą mi pokazać, uwierzę we wszystko co mówią. Dla nich nie byłem już dziennikarzem tylko przedstawicielem tego samego plemienia. Trudno więc się dziwić, że talibowie nie widzieli już we mnie żurnalisty, lecz plemieńca, tyle że w wrogiej ogólnie rzecz biorąc nie mógł stawać pan po stronie Afganistanie, ale nie tylko, nie mogłem już przechodzić na drugą stronę, bo wtedy ryzykowałem swoim życiem. Zachodni dowódcy też sobie tego nie życzyli, a tym dziennikarzom, którzy mimo wszystko próbowali kontaktować się z talibami, uprzykrzano życie. Przypominało mi to czasy drugiej wojny w Czeczenii, kiedy Rosjanie wpuszczali na Kaukaz tylko dziennikarzy akredytowanych przy ich sztabie. Żurnaliści mogli poruszać się wyłącznie w asyście rosyjskich żołnierzy albo urzędników. Łamałem to prawo. Jeździłem również do partyzantów. Zatrzymany przez rosyjskich wojskowych byłbym potraktowany jak osoba, która złamała ich prawo. Mogli mnie uznać za szpiega, przemytnika, jest traktowany jako miejsce, gdzie narkotyki stały się zjawiskiem powszechnym. Miał pan sytuację, w której poddałby się urokom owego kraju za namową tubylca?Dla wielu na świecie Polska kojarzy się z wódką. Są ku temu powody, ale przecież nikt w Polsce nie zmusza przyjezdnych do picia. To wolny wybór. W Afganistanie było podobnie. Jeździłem tam jako dziennikarz, poniekąd więc służbowo, do pracy. Instynktownie czułem, że nie wolno mi stracić kontroli nad wszystkim co mnie otacza. Nie mówię, że nie próbowałem afgańskich używek, ale cały czas pamiętając, żeby nie stracić kontroli. A to podobno się dniu pracy spotykaliśmy się często z innymi dziennikarzami i, jeżeli pojawiał się skręt czy whisky, to tylko w takich towarzyskich okolicznościach. Podróżując po świecie dobrze jest zastanowić się czasem czy nasze zachowanie, dla nas zwyczajne, nie obrazi uczuć tubylców, nie zostanie przez nich źle zrozumiane. Dlatego w czeczeńskich domach nie paliłem papierosów, ani nie przywoziłem wódki w prezencie dla afgańskich znajomych. W hotelowym barze czy pokoju, po ukończeniu pracy, zachowywaliśmy się tak, jak u siebie. To była taka strefa eksterytorialna. Ktoś chciał zapalić papierosa, ktoś inny wypić szklaneczkę whisky albo dwie. A jeszcze inna osoba wolała skręta z poznał pan bohaterkę swojej książki – Gruzinkę Larę?Przypadkiem. Pojechałem do Gruzji z zamiarem szukania materiałów do nowej książki. Nowej i trochę innej niż poprzednie. Chciałem napisać o Gruzinach. Nie o ich wojnach, ale o tym, jacy potrafią być beztroscy, o tym, jak z ogromnym poczuciem humoru przyjmują wszystkie nieszczęścia, które na nich spadały. Mieszkałem u znajomego, który, dowiedziawszy się, że przyjechałem szukać ciekawych historii, powiedział, że musi mnie poznać z pewną kobietą, która przeżyła tragedię. Broniłem się przed tą znajomością, bo nie po taką historię tam pojechałem. Widząc, jak mojemu gospodarzowi zależy na owym spotkaniu, zgodziłem się. Później, gdy Lara opowiedziała mi, co wydarzyło się w jej życiu, nie mogłem się już od tego oderwać. Zastanawiałem się, co mam z nią zrobić. Nie pasowała mi zupełnie do pomysłu na książkę. W końcu uznałem, że napiszę historię Lary. Wiele było takich spotkań z przypadku. Szukałem jednego, a znajdowałem coś innego. Mój jedyny plan, w czasie tych wyjazdów, związany był z wydarzeniami, które miałem opisać. Starałem się mieć uszy i oczy szeroko otwarte. Jeżeli jechałem na rewolucję, a słyszałem historię, która z nią w ogóle się nie wiązała, a była ciekawa, dramatyczna i nadawała się na potencjalny reportaż, materiał dziennikarski, bądź książkę, nigdy jej nie lekceważyłem. W 2010 roku pojechałem do południowej Afryki pisać o kraju, w którym miały zostać rozegrane piłkarskie mistrzostwa świata. Poznałem pewnego kibica z Johannesburga, który twierdził, że wynalazł wuwuzelę. Chciałem o tym napisać krótką korespondencję, ale gdy mi to wszystko opowiadał, zrozumiałem, że jego historia może mówić także o czymś innym. O historii zwykłego człowieka, wplątanego w trudną historię apartheidu. W ten sposób został moim „Trębaczem z Tembisy”.A poznał pan inne kobiety, które historią przypominały Larę?Tak. Myślę, że właśnie dlatego, iż takich Lar spotkałem wiele, ta książka w ogóle w powstała. Po prostu wiedziałem, o czym ona mówi. Ona zaś czuła, że ją rozumiem, bo widziałem wojnę, w dodatku tę jej wojnę także. Odniosłem wrażenie, iż gdy Lara opowiadała o swoich wojennych przeżyciach ludziom, którzy nie mieli z nią styczności, wiedziała, że, co by nie mówiła, oni tego po prostu nie zrozumieją. Mnie nie musiała niczego wyjaśniać, niczego czym różniła się jej opowieść od innych?Lara opowiadała swoją historię jak wytrawny gawędziarz, który opowiada dygresyjnie, ale wraca do punktu wyjścia i stawia kropkę na końcu zdania. Spisanie jej historii było dla mnie względnie prosty zadedykował pan jej książkę?Nie dedykowałem jej książki. To była jej opowieść, ja ją tylko napisałem. Ona sama przyznała mi: „tak bym to opowiedziała”. Przeczytała książkę, a ona została przetłumaczona na język gruziński i prawdopodobnie wyjdzie w tym roku. Dla mnie była to bardzo trudna sytuacja. nigdy wcześniej nie napisałem czegoś podobnego. Książka opowiadała matce, którą nie jestem; kobiecie, którą nie jestem i w dodatku o osobie prywatnej, nie publicznej. Czasami wystarczy napisać jedno zdanie, które sprawi ból bohaterowi, skrzywdzi go. Bardzo nie chciałem skrzywdzić Lary. Kiedy napisała mi smsa, żebym zadzwonił, bo trzeba porozmawiać, wiedziałem, że przeczytała książkę. Popłakała mi się do słuchawki i powiedziała, że napisałem to tak, jakby ona chciała pan z nią kontakt?Sporadyczny, ale wiem co u niej słychać. Wielu Polaków jeździ do Gruzji na wakacje. Niektórzy chcą się napić wina w Tbilisi, drudzy pokąpać w Morzu Czarnym, a jeszcze inni powędrować po górach. Sporo osób wybiera się z książką do Doliny Pankisi, do Lary. Szukają jej i najczęściej znajdują. Mam nadzieję, że gdy wyjdzie gruzińska wersja mojej książki, pojadę do Pankisi ponownie. Lara chciała zorganizować spotkanie ze mną na swojej wsi. Cieszę się, że trochę dzięki tej książce, przyjeżdża do niej w odwiedziny więcej gości. Lara prowadzi pensjonat, żyje z turystów. Agroturystyka to lepszy zarobek, niż wyjazdy zarobkowe na wojnę do u pana wzięła się fascynacja Azją i Afryką?Azja to skutek transakcji wiązanej. Najpierw była afryka, zanim jeszcze pojawiło się dziennikarstwo. Bardzo interesował mnie ten kontynent jeszcze za czasów studiów. Chodziłem nawet na zajęcia na afrykanistykę, napisałem pracę magisterską o Ghanie. W końcu trafiłem do PAP-u i tam też chciałem pisać o „Czarnym Lądzie”. Któregoś dnia szef wezwał mnie do siebie i wytłumaczył, że Afryka jest bardzo nisko na liście priorytetów i on nie widzi szans, żebym ją rychło zobaczył. Zaproponował mi, abym zajął się również południem Związku Radzieckiego. Azja więc nie była moim wyborem ale wynikiem propozycji nie do odrzucenia. Szczęśliwie dla mnie przyjąłem ją. Wyjazdy, za czasów Związku Radzieckiego, kosztowały grosze. Wciągnęło mnie to. Zainteresowałem się historią tamtych krajów, im więcej wiedziałem, tym wszystko wydawało się ciekawsze. Nie bez znaczenia było też to, że mogłem tam jeździć i oglądać wszystko na własne oczy. Do Afryki nie mogłem. Już po pierwszym podróżach do do Tadżykistanu, Uzbekistanu, zrozumiałem, że kraje leżące na północ od Amu-Darii są tylko częścią pewnej całości historycznej, kulturowej. Drugą był Afganistan, który w związku z tym anektowałem. Do tej swojej strefy wpływów dołączyłem jeszcze kawał Pakistanu, Kaszmir. Dopiero wtedy ukazała mi się owa całość. zaczęło mnie to jeszcze bardziej ciekawić. Z PAP-u przeszedłem do Gazety Wyborczej, którą naturalnie interesowało południe Związku Radzieckiego, ale Afryka już nie. Dalej jeździłem więc na Kaukaz i do Azji Środkowej, ale dzięki tym wyjazdom otworzyłem sobie w końcu drogę także do Afryki. Moi szefowie uznali, że jeśli z tak dziwacznych krajów potrafię przywieźć ciekawe materiały, to może warto zaryzykować i posłać mnie na południe świata. Tak naprawdę drzwi do Afryki otworzył mi Polak, który w 1993 roku dokonał tam mordu politycznego, porównywanego do zamachu na Kennedy’ego. Od 1993 czas dziennikarskich podróży dzieliłem już po połowie, połowa wyjazdów przeznaczona była na Kaukaz i Azję, a druga część na z perspektywy czasu, który kontynent przypadł panu bardziej do gustu?Najbardziej podobały mi się wyjazdy do Afganistanu. Jako dziennikarzowi zdecydowanie lepiej pracowało mi się w Azji. Moja biała twarz nie wzbudzała tam negatywnych emocji wśród tubylców. Wtapiałem się w tło, a dziennikarzowi najtrudniej jest pracować gdy się nieustannie rażąco wyróżnia. A tak właśnie było w Afryce. W Kongu, Sudanie, Rwandzie, Nigerii to ja byłem obiektem obserwacji. A także eksperymentów nie tyle socjologicznych czy kulturowych, ile psychologicznych i ekonomicznych. Ciekawiło ich głównie, ile pieniędzy mam w portfelu i ile uda im się ode mnie wyciągnąć. Zmuszali mnie do ciągłej czujności. W Azji wtopienie się w tłum było znacznie łatwiejsze. Mam ciemną karnację, szybko się też opalam. Wystarczyło nie golić się parę tygodni i wtapiałem się w w Azji nie czuł się pan intruzem?Intruz to za mocne słowo. Tam się po prostu nie wyróżniałem aż tak bardzo jak w Afryce. Dziennikarzowi najlepiej jest wtedy, gdy go nie widać. Wówczas najlepiej się popularnym tematem stali się uchodźcy. Spytam wprost – przyjmować, czy nie przyjmować?Stawianie sprawy w taki sposób jest zbyt dużym uproszczeniem. To jeden z najpoważniejszych problemów współczesności. Problem gospodarczy, polityczny, problem bezpieczeństwa, ale także problem moralny. Nie da się go rozstrzygnąć głosowaniem esemesami „tak” lub „nie”.Nie no, lekka tak to się mniej więcej odbywa. Do tego sprowadza się cała debata o tym ma żadnej dyskusji, żadnych argumentów, tylko bezrozumny wrzask. Gdyby to była kwestia „wpuszczać, czy nie wpuszczać”. To raczej proces dziejowy, nowa wędrówka ludów. Wiemy z histroii, że jeśli już owe wędrówki zaczynały się, to nie sposób było je zatrzymać. Co najwyżej spowolnić. Europa próbuje utrudnić marsz uchodźcom. Stawia płot graniczny na Saharze. Dla swojego dobrego samopoczucia, aby nie oglądać syryjskich czy afrykańskich dzieci potopionych podczas przeprawy przez Morze Śródziemne. Mnożąc uchodźcom przeszkody, utrudniając im wędrówkę, Europa spowalnia ją. Ale tylko spowalnia. Obawiam się jednak, że zatrzymać się jej nie da, dopóki dla biednego południa bogata północ będzie jedyną nadzieją na dobre, godne życie. A skoro wędrówka ludów może okazać się nieunikniona, powinniśmy raczej rozmawiać o tym, jak ją przetrwać, jak się najlepiej do niej przygotować, jak zabezpieczyć, a nie czy jak ją powstrzymać. Podobnie ma się sprawa z pomocą dla uchodźców. Często wydaje mi się, że, jak mawia mój redaktor naczelny Piotr Mucharski, my, dziennikarze, przypominamy psy, aportujące patyki, rzucane nam przez polityków. A politycy nie chcą rozmawiać racjonalnie, o argumentach, dowodach. Wolą emocje, a zwłaszcza strach, dzięki któremu łatwiej im bałamucić ludzi i nimi manipulować. Dzisiejsze partie polityczne, aspirujące do władzy, nie mają ani programów politycznych, ani nawet nazw, sugerujących jakieś światopoglądy czy wartości. Ich celem jest tylko władza, a żeby ją zdobyć odwołują się wyłącznie do emocji. Do strachu. Strach jest czymś, co najlepiej działa w okresie przedwyborczym. Zauważyłeś, że o uchodźcach nie mówi się dziś tak często i głośno jak przed wyborami? przekonany, że sprawa wróci jak tylko zacznie się nowy okres przedwyborczy. Nie bałbym się sąsiada o innym kolorze skóry, jeśli, tak jak ja, uważałby nasze podwórko za swoje, czułby się na nim gospodarzem. Nie uważałbym jednak za sąsiada kogoś, kto z założenia jest na moim podwórku tylko przejazdem, nie uważa je za swój dom. W ogóle nie rozmawiamy, dlaczego przybysze, którzy docierają mimo tylu przeszkód do Europy i otrzymują tu pomoc, po jakimś czasie obrażają się na tę swoją ziemię obiecaną. Dlaczego tak się dzieje? Czy oni są przyczyną, czy my? Jak sobie z tym radzić? O tym powinniśmy rozmawiać. Nasze władze bałamutnie mówią, że Polska jest jedynym krajem, do którego imigranci nie napływają. To prawda, ale nie przyjeżdżają tu nie dlatego, że jakiś tam jegomość minister im tego zabronił, postawił na granicy zaporę, tylko dlatego, iż nie są naszym krajem w ogóle zainteresowani. Traktują Polskę wyłącznie jako kładkę do Niemiec. Jeżeli za zgodą Unii Europejskiej zbudowalibyśmy autostradę eksterytorialną z Terespola do Słubic, będzie na niej ruch ciągły, ale tylko w jedną stronę. Nikt nie będzie wychodził poza nią, nawet, by kupić papierosy. Problem uchodźczy jest również zwierciadełkiem, w którym dobrze się samu sobie przejrzeć. Jeżeli my jesteśmy dobrymi chrześcijanami, za jakich się uważamy, to pamiętajmy, że to Ewangelia, a nie jakiś ksiądz proboszcz, choćby i biskup, mówi, jak powinniśmy się zachować. Dobrze jest też nazywać rzeczy po imieniu. Ogromna większość tych, którzy przybywają z Afryki i Azji do Europy to nie wojenni uchodźcy, ale imigranci za chlebem. Przyjeżdżają tu nie po to, by ocalić życie, ale żeby żyć godnie. Często słyszę, jak rozmaici ministrowie opowiadają, że jeśli już koniecznie musimy, wpuszczajmy chrześcijan, ale nigdy muzułmanów. Ciekaw jestem, jakby taki minister rozróżnił na ulicy chrześcijańskiego syryjczyka od muzułmanina? Oznaczy go jakoś? Bo jak nie, to Syryjczyk chrześcijanin zostanie sponiewierany na ulicy tak samo jak muzułmanin. Słyszałem, że pierwszą osobą, pobitą w Polsce z powodu uchodźczej histerii był Chilijczyk. Dobry chrześcijanin, tylko ciemniejszy na się o tym, że powstrzymujemy uchodźców i imigrantów. Popatrzmy na najprostszy przykład – reprezentację Francji. 80% zawodników jest urodzili się we Francji, uważają się za Francuzów, bo za kogo innego mieliby? Uchodźcami byli ich ojcowie, dziadkowie, bądź pradziadkowie. We Francji, mającej tak bogate doświadczenie z przybyszami nie brakuje z tym problemów. Podczas mundialu w RPA doszło do otwarego konfliktu między białymi i czarnoskórymi piłkarzami. Nie wszyscy śpiewają francuski hymn. Użalając się nad wielokulturową i wielokolorową europą dobrze też przypomnieć sobie, skąd się ona taka wzięła. Przypomnieć o koloniach. A także o tym, że po drugiej wojnie światowej, wygodni mieszkańcy Starego Kontynentu sami ściągali do swoich krajów tanich robotników z Afryki i Bliskiego Wschodu. Niemcy zatrudniali Turków do fabryk Volkswagena. Francuzi zabierali Arabów do portów, Belgowie – do kopalni. Sami Europejczycy dla swojej wygody ściągnęli dziesiątki tysięcy robotników. Epoka liberalna, jaka nastała na zachodzie z grubsza biorąc po 1975 roku, zmusiła polityków, by pozwolili tym gastarbeiterom zabrać do Europy rodziny. Problem imigracji i wielokultorowości to także sprawa tożsamości Europy. Jeśli chcemy pozostać otwartym kontynentem, na którym liczą się prawa człowieka i obywatelskie, to nie możemy ich odmawiać ludziom o innym kolorze skóry, którzy również tutaj się podróży do Afryki wiązały się z dłuższą nieobecnością. Jak z żoną radziliście sobie państwo z przetrwaniem tej rozłąki?Te wyjazdy wcale nie były tak długie. Raczej częste. W latach 90. redakcje dobrze radziły sobie finansowo i stać je było na częste podróże dziennikarzy zagranicę. Moja gazeta uznała, że woli mnie wysyłać co jakiś czas do Azji lub Afryki, niżeli miałbym siedzieć w Delhi czy Nairobi przez kilka lat jako korespondent. Przeciętnie mój wyjazd trwał od dwóch do trzech tygodni. Żona niepokoiła się o moje bezpieczeństwo, a pod moją nieobecność musiała brać na siebie całą odpowiedzialność za codzienne sprawy. Problemem była nieprzewidywalność. Nasze życiowe plany zależały od wydarzeń w krajach, o których pisałem. One też decydowały o terminach i kierunkach moich żona napisała książkę o tęsknocie za dziennikarstwo było naszym wspólnym wyborem. Staraliśmy się nie tracić nad tym kontroli, obliczaliśmy koszty i zyski. Żona najbardziej w życiu ceni pasję, a szybciej ode mnie zauważyła, że dziennikarstwo stało się nią dla mnie. Uważała, iż to najważniejsze, a cała reszta to koszty uboczne. Przeliczyliśmy się. Samemu trudno ocenić, jak bardzo zaawansowana jest choroba, która się w nas powoli lęgnie. Ktoś z boku dawno powiedziałby, że mamy problem. My nie potrafiliśmy tego pan o tym, że miała plany na napisanie książki?Tak, wiedziałem. Żona najpierw trafiła do szpitala i tam zaczęła pisać. Byłem jej pierwszym czytelnikiem. Rozmawialiśmy o tym wielokrotnie. Nowa była dla mnie książkowa forma, słowa, które tyle razy słyszałem ułożone teraz w zdania. Patrzyłem też na jej historię jako reporter i od początku byłem przekonany, że jest to materiał kiedyś żona powiedziała panu: „Nie, Wojtek, nigdzie nie wyjeżdżasz. Zostajesz ze mną”?Dwa razy i pewnie za rzadko. Nie zgodziła się w 1994 na wyjazd do Czeczenii, gdzie akurat wybuchła wojna. Wydawało się to jej absurdem, żebym jechał na Kaukaz, skoro kilka dni wcześniej wróciłem z dwumiesięcznej podróży po Afganistanie i Pakistanie. W Indiach dojechała do mnie Grażyna i razem pojechaliśmy jako dziennikarze do Kaszmiru i na Sri Lankę. Kiedy po powrocie powiedziałem jej, że powinienem jechać do Czeczenii, zapytała, czy w redakcji nie ma innych dziennikarzy? Drugi raz, też w 1994 roku, nie chciała żebym poleciał do Rwandy. Tym razem nie miała racji. Kiedy wybuchła tam wojna i mordy, ja pracowałem w Południowej Afryce. Propozycję wyjazdu otrzymałem, gdy walki tam już dawno ucichły, ale w Polsce przyjęło się uważać, że trwają w najlepsze. Nie pojechałem do tej Rwandy, nie miałem zresztą wielkiej ochoty, bo była to wyprawa z polską pomocą humanitarną, sto dni za żona trafiła do kliniki leczenia stresu bojowego, a nigdy na wojnę nie pojechała. Dlaczego więc tak się stało?Lekarze zdiagnozowali to, jako życie w patologicznej symbiozie. Ja jeździłem, ona zostawała w domu. Bardzo mocno przeżywała moje wyprawy, tak bardzo, że można powiedzieć, że w zasadzie podróżowaliśmy wspólnie. Opowiadałem jej o wszystkim, wolałem, żeby wszystko wiedziała ode mnie, niż polegała na histerycznych relacjach w telewizji. Grażyna bała się tych moich wyjazdów, bała się o mnie, a jednocześnie chciała, żebym jechał. Wiedziała, że na tym polega moja praca. Co więcej, zależało jej żebym wrócił cały, ale też znalazł się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Dopiero po latach zaczęliśmy zauważać symptomy chorób, które nie sposób było zdiagnozować. W końcu postanowiliśmy zgłosić się do lekarza, który w klinice stresu pourazowego zajmował się moim kolegą, fotoreporterem Krzysztofem Millerem. Pułkownikowi wystarczył kwadrans, aby zdiagnozować chorobę u żony. Po rozmowie z Grażyną, stwierdził, iż cierpiała na stres bojowy, to samo, na co chorował żona przeżywała te wyjazdy bardziej niż pan?Z całą zaś pewnością skutki tych wyjazdów dotknęły wyłącznie panu w głowie jakieś makabryczne obrazki z wyjazdów, które ciężko wymazać z pamięci?Nie i myślę, że właśnie to uchroniło mnie przed chorobą i tym samym szpitalem, w którym wylądowała żona, Miller i jeszcze jeden z moich znajomych, też fotoreporter. Jeden z poznanych w szpitalu żołnierzy powiedział, że miałem szczęście w życiu, bo urodziłem się z czymś, co nazwał osobowością zadaniową, która pozwala koncentrować się całkowicie i wyłącznie na zadaniu do wykonania, a jednocześnie nie popycha człowieka w znieczulicę. Tak traktowałem te moje wyjazdy. Mój pobyt w Czeczenii, Afganistanie czy Kongu kończył się w momencie, gdy go opuszczałem. Wracając do Polski, wracałem jednocześnie do mojego tutejszego życia. Oczywiście, pamiętałem, co działo się w Afganistanie, ale nigdy nie śniło mi się. Nie prześladowało mnie w koszmarach. A moją żonę tak. Krzysztofa Millera pan zostawić życie afgańskie w Afganistanie, a polskie w Polsce? Tak właśnie było. W Warszawie byłem po prostu sobą, na lotnisku przemieniałem się w siebie-dziennikarza. Kiedy wracałem, zostawiałem go na lotniskach w Kabulu, Kinszasie, Johannesburgu. Myślę, że dalej gdzieś tam DOMINIK KLEKOWSKI Takiego wysypu kleszczy jak w tym roku entomolodzy jeszcze nie widzieli. Nie tylko jest ich więcej, ale zasiedlają też nowe tereny. Kiedy wyczuje w pobliżu ciepłe ciało pulsujące krwią, spada na nie i bezbłędnie znajduje miejsce, w którym skóra jest najcieńsza, a naczynia krwionośne najbliżej powierzchni, i wbija swoje szczęki. Wpuszcza środek znieczulający i rozrzedzający krew. A potem zaczyna pić. Rośnie, w końcu przypomina siną kulkę i odpada od ciała żywiciela. Zostawia maleńki ślad po wkłuciu oraz coraz częściej bakterie boreliozy albo innej niebezpiecznej choroby. Jak wynika z danych Państwowego Zakładu Higieny, w tym roku nastąpił ogromny wzrost zachorowań na boreliozę. W pierwszym kwartale odnotowano ich 4,1 tys. To o 1,5 tys. więcej niż w tym samym czasie w ubiegłym roku. Dlaczego kleszczy jest tak dużo? I dlaczego tak wiele z nich roznosi niebezpieczną chorobę? Naukowcy ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie właśnie próbują to zrozumieć. I znaleźć sposób, by powstrzymać epidemię. Wśród kleszczy jest coraz więcej nosicieli groźnych chorób, alarmują specjaliści z Samodzielnego Zakładu Entomologii Stosowanej SGGW. Mgr inż. Ewa Sady z tego zespołu wyliczyła, że co pięć lat liczba chorych na boreliozę podwaja się. – W 2004 r. mieliśmy 3,8 tys. chorych, w 2010 – już 8,5 tys., a w 2015 – 13,5 tys. osób zakażonych krętkiem z rodzaju Borrelia – mówi prof. Stanisław Ignatowicz, promotor rozprawy doktorskiej Ewy Sady. Na podstawie danych o zakażeniach i o liczbie tych pajęczaków w różnych rejonach Polski naukowcy obliczyli, że nosicielami niebezpiecznej bakterii może być aż 30-40 proc. kleszczy. – A jeszcze nie tak dawno myśleliśmy, że zakażony jest zaledwie jeden kleszcz na pięć – mówi prof. Ignatowicz. Bakterii przybywa, bo nieustannie krążą one między kleszczami a ich żywicielami, których jest przynajmniej kilkunastu. – Z jaja wykluwa się larwa, która nie ma nawet pół milimetra wielkości, ale już ona musi napić się krwi, żeby przeżyć. Najczęściej atakuje małe stworzenia, np. gryzonie – opowiada prof. Ignatowicz. Jeśli natrafi na gryzonia – nosiciela krętka boreliozy, zakaża się nim. Potem rośnie i linieje w nimfę. – A nimfa też musi napić się krwi, by dalej się rozwijać. Potrzebuje wtedy nieco większego żywiciela – kota, zająca, lisa czy królika i jemu przekazuje bakterię, ale też może się od niego zarazić – mówi prof. Ignatowicz. Na końcu nimfa zmienia się w postać dorosłą, która atakuje największe ofiary: jelenie, bydło domowe i ludzi, przenosząc Borrelię także na nie. Dlatego tak dużo dorosłych kleszczy jest nosicielami krętka Borrelia. – Ten skomplikowany, wieloetapowy cykl życiowy sprawia, że kleszczom trudno uniknąć kontaktu z zarazkiem – tłumaczy prof. Ignatowicz. Krętek Borrelia jest bowiem drobnoustrojem bardzo rozpowszechnionym wśród zwierząt. – Zwłaszcza wśród gryzoni, szczurów czy myszy, które są głównymi nosicielami tej bakterii w przyrodzie – mówi Ewa Sady. Im więcej jest zwierząt i kleszczy w danym miejscu, tym intensywniej i szybciej krąży w nich krętek Borrelia oraz jego równie groźni kompani – wirus odkleszczowego zapalenia mózgu oraz pierwotniaki Babesia, sprawcy groźnej choroby psów – babeszjozy. Ile dokładnie jest kleszczy w Polsce? – Trudno je policzyć, szacunków dokonujemy na podstawie liczby przypadków chorób odkleszczowych – tłumaczy prof. Ignatowicz. A ta wskazuje, że pasożyt rozmnaża się błyskawicznie. Jest go pełno w lasach i terenach pełnych krzaków, tradycyjnie najwięcej na Suwalszczyźnie, ale też coraz więcej w centralnej Polsce oraz na południu. Co więcej, wydaje się, że kleszcze są w trakcie ekspansji do nowych ekosystemów, w których do niedawna były rzadziej spotykane. – Coraz częściej spadają na swoich żywicieli także na terenach trawiastych – mówi prof. Ignatowicz. Kleszcze dzisiaj siedzą nie tylko na spodniej części liści czy zwisających gałęzi, ale też na czubkach traw, z których bez problemu przenoszą się na nogi ofiar. – Nie ma dzisiaj całkowicie bezpiecznego miejsca. Wszędzie, gdzie jest trochę zieleni, na działkach, w ogródkach, na łąkach czy w parkach, może czaić się kleszcz – ostrzega prof. Ignatowicz. Nic dziwnego, że skoro jest ich tak dużo, muszą przystosować się do nowych środowisk, aby znaleźć odpowiednią liczbę żywicieli. – A to istni mistrzowie przystosowania się. Potrafią przeżyć prawie w każdych warunkach – mówi Ewa Sady. Jedyne, czego się naprawdę boją, to zimno. I łatwo wyjaśnić, dlaczego jest ich aż tyle. – Winne są bez wątpienia bardzo łagodne zimy, jakie mamy w Polsce od kilku lat. Populację kleszczy skutecznie ogranicza mróz, ale tylko taki, który trwa dłużej niż kilka dni. Dopiero wtedy część jaj kleszczy obumiera – tłumaczy naukowiec. A tych jaj kleszcze składają dużo. – Samica za jednym zamachem może wyprodukować nawet 5 tys. jaj. Składa je co prawda tylko raz w życiu, bo zaraz potem umiera – mówi prof. Ignatowicz. Do niedawna mroźne europejskie zimy sprawiały, że przeżywały tylko nieliczne kleszcze, ale dzisiaj, kiedy mrozów nie ma, przeżywają praktycznie wszystkie. W tej chwili jest ich już tyle, że – zdaniem prof. Ignatowicza – potrzebna byłaby nie jedna mroźna zima, ale co najmniej kilka kolejnych. W przeciwnym razie nie poradzimy sobie z tą inwazją. – A może być jeszcze gorzej – ostrzega prof. Ignatowicz. – W tej chwili w Polsce żyje ok. 20 gatunków kleszczy. Na świecie jest ich nawet 400. Możliwe, że wraz ze zmianami klimatu pojawi się ich u nas więcej. Nie wiemy, jakie patogeny przyniosą, ani jakie choroby mogą nam zaserwować – mówi profesor. Może się np. zwiększyć zagrożenie bardzo niebezpiecznym odkleszczowym zapaleniem mózgu. Jeśli rozprzestrzenią się u nas lub zostaną zawleczone kleszcze z Ameryki Północnej, zaczniemy chorować na gorączkę plamistą Gór Skalistych albo kleszczową gorączkę Kolorado. Ale zawinił nie tylko ciepły klimat. – Także i my przyczyniliśmy się do inwazji kleszczy, rozbudowując nasze miasta oraz przedmieścia i dokarmiając dzikie zwierzęta, w tym bezpańskie koty czy gołębie – mówi Ewa Sady. – Nasze zwierzaki biegają po polach i lasach, przynoszą stamtąd kleszcze, które, opite krwią, odpadają od nich w przydomowym ogródku czy na trawniku. A kiedy taka opita samica złoży kilka tysięcy jaj, a z nich wykluje się kilka tysięcy larw, to szybko rozprzestrzeniają się one na całe miasto – mówi badaczka. Sytuacja robi się na tyle niebezpieczna, że naukowcy usilnie poszukują możliwości ograniczenia populacji tego stawonoga. Najlepiej, gdyby dało się to zrobić w naturalny sposób, np. wprowadzając do lasów i łąk owady albo małe ptaki, które wyjadałyby nadmiar kleszczy. – Problem tylko w tym, że takich zwierząt nie ma. Według naszej obecnej wiedzy kleszcze nie są niczyim pożywieniem. Nie mają więc żadnych skutecznych naturalnych wrogów – mówi Ewa Sady. Naukowcy badający fizjologię kleszczy odkryli też, że nie dotykają ich śmiertelne choroby. Co więcej, pajęczaki te mają wyjątkową, naturalną odporność na patogeny, które przenoszą w swoim ciele. Są one dla nich niegroźne – odkrył dr Joao Pedra z University of Maryland School of Medicine. Ich system immunologiczny działa bowiem inaczej niż u owadów. Uczony wraz z zespołem rozpracował jego elementy i znalazł sposób blokowania go u pojedynczego kleszcza. – To może być pierwszy krok na drodze do osłabienia układu odpornościowego pajęczaków. Może dzięki temu uda się kontrolować ich liczebność – przekonuje dr Pedra. Dzisiaj nie mamy zbyt wielu środków, którymi można by likwidować kleszcze. – Możemy wykonywać zabiegi opryskiwania środkiem zawierającym substancję (adiuwant), która przykleja truciznę na kleszcze do powierzchni roślin, ale to zbyt kosztowne do zastosowań na dużą skalę. Tańsze opryski chemiczne nie tylko działają na kleszcze, ale trują też pożyteczne pająki i owady, np. pszczoły – tłumaczy prof. Ignatowicz. Co zatem robić, by uchronić się przed kleszczami? – Nie ma innego wyjścia, jak ubierać się od stóp do głów, kiedy zamierzamy przebywać na terenach zielonych – mówi prof. Ignatowicz. Nie zapominajmy też o stosowaniu repelentów, najlepiej z dużym stężeniem substancji DEET. – To środek chemiczny, który zaburza działanie narządu pozwalającego kleszczom wyczuć ofiarę za pomocą zapachu i sprawia, że stajemy się dla nich niewyczuwalni – mówi prof. Ignatowicz. Kiedy zaś najdziemy na swoim ciele kleszcza, nie czekajmy, aż sam odpadnie, ale wyciągnijmy go jak najszybciej. Im krócej kleszcz ma kontakt z naszym ciałem, tym mniejsza szansa, że drobnoustroje z jego ciała przenikną do organizmu. Ale uwaga! Przy usuwaniu kleszcza nie można go zanadto drażnić, np. przypalać, smarować masłem, bo wtedy będzie się wgryzał w skórę coraz głębiej, wtłaczając wydzielinę pełną mikrobów. „Jak tu nie pić?” „Nic tak nie sprzyja alkoholizowaniu się Narodu, jak święta Bożego Narodzenia i całe to tygodniowe dochodzenie do Nowego Roku. Ten kończący się rok jest wyjątkowy, bo mus picia zaczyna się praktycznie r. i trzeba go będzie pociągnąć co najmniej do niedzieli, r. No, nie ma zmiłuj się, tak wychodzi z kalendarza. Ważne są w tym upadlaniu się alkoholowym powody, dla których tak ochoczo pijemy. A tych jest w Polsce bez liku. Jak tu nie wypić, kiedy Dziecię nam się rodzi i na świat przychodzi? Wiadomo, o suchym pysku nie wypada udać się na pasterkę. Welon, czyli mieszanka różnych alkoholi, którymi zioną uczestnicy pasterki, daje o sobie znać szczególnie podczas śpiewania kolęd. Nawet ci nieliczni abstynenci, którzy uczestniczą w obrządku, wracają z pasterki narąbani, jakby sami pili. O młodzieży nie wspominamy, o ta nie wchodzi do kościoła, tylko koczuje pod, chwaląc Pana piwem, winem i co tam kto przyniesie. Dla nich pasterka często kończy się o 6 rano, bo noc spędzili na wigilijnym czuwaniu. A faktycznie widok ich garderoby i butów świadczy, że nie było to wigilijne czuwanie, tylko po bramach i klatkach schodowych leżakowanie. Jak tu nie wypić, kiedy gości mamy w domu, albo sami u rodziny gościmy. Takiego wujka Stefana w zasadzie widzimy raz do roku. Jak tu nie wypić? Cioci Basi nie znosimy organicznie i na trzeźwo nie idzie jej oglądać, a tym bardziej słuchać. Kuzyn Zenek sadzi dowcipy i kawały na okrągło i gdyby nie toasty, jak nic umarlibyśmy ze śmiechu. Żona cicho mówi nam: JUŻ WIĘCEJ NIE PIJ…Ułomna niewiasta nie wie, że czego jak czego, ale tego nie wolno mówić Polakowi NIGDY!!! Po takim tekście nawalony Rodak wypije dwa razy tyle. Jak tu nie pić, kiedy ciągle panuje zasada: zastaw się, a postaw się. Stoły uginają się od jedzenia tłustego, smażonego, wędzonego, w occie, w oleju, z majonezem, z sosami, z grzybami, z kremem, z bitą śmietaną, na smalcu, ciężkiego i niezdrowego, na widok czego wątroba, gdyby miała sznur, toby się powiesiła. Co w takiej sytuacji mówi Polak? TRZEBA STRĄCIĆ!!! Trzeba iść wątrobie na ratunek. A czym można strącić? Jedynie dużą ilością pustych kalorii, czyli C2H5OH, o sile rażenia nie niższej niż 40%. Jak tu nie pić, kiedy już w zasadzie od 1 grudnia atakują nas tzw. tradycyjne opłatki. Dzielą się one na zakładowe, partyjne, organizacyjne, stowarzyszeniowe, fundacyjne, koleżeńskie i co tam sobie kto wymyśli, żeby wypić. Na żadnym opłatku „nie ma odpuść”. Pije się od spodu, zagryzając opłatkiem i wyjąc przeważnie jedną kolędę, czyli „Przybieżeli…” – pierwszą zwrotkę. Dalszych zwrotek nie stwierdza się, gdyż „tradycyjny kielonek, lampka, flaszka…” pamiątkę opłatkową odbiera. Jak tu nie pić, kiedy Nowy Rok za pasem i każdy by chciał, żeby ten następny był choć trocę lepszy od mijającego. Dlatego nie ma możliwości, żeby nie wypić ZA TEN NOWY ROK! Jak tu nie wypić, kiedy od 1 grudnia do Świąt popija się, a w Święta i w Nowy Rok chleje się na umór. Trzeba wprowadzić do organizmu świeży zapas alkoholu, żeby zerówko wróciło i poziom krwi w alkoholu uległ wyrównaniu. Znane u Słowian jest to, że tym się leczysz, czym się strułeś, i nic tak szybko nie działa na skacowany łeb, jak szybkie wprowadzenie dobrego klinika. A najlepiej dwóch! Niech żyje „KLINIKA ZDROWEGO CZŁOWIEKA”! PS W życiu nie napisalibyśmy tego felietonu, gdybyśmy byli trzeźwi. W końcu jesteśmy Polakami i tradycja nas też zobowiązuje. Wesołych Świąt, no i zdrówka” Marek Sobczak & Antoni Szpak PS. ode mnie - pozostawiam to ku refleksji Wesołych Świąt! Od dziś znów można sprzedawać i spożywać przekąski i napoje w kinach i innych instytucjach kultury. Otwarcie stref gastronomicznych to jednak niejedyna zmiana, jaka czeka sektor kultury. O wprowadzeniu łagodniejszych zasad bezpieczeństwa w okresie wakacyjnym poinformowali w czwartek podczas konferencji prasowej premier Mateusz Morawiecki i minister zdrowia Adam Niedzielski. Od niedzieli zmienia się również limit wiernych w miejscach kultu religijnego. O wprowadzeniu łagodniejszych zasad bezpieczeństwa w okresie wakacyjnym poinformowali w czwartek podczas konferencji prasowej premier Mateusz Morawiecki i minister zdrowia Adam Niedzielski. Obejmą one także instytucje kultury i rozrywki, wśród nich kina, w których od niedzieli dozwolona jest sprzedaż oraz spożywanie jedzenia i picia. "Popcorn nieodłącznie kojarzy się z kinowymi seansami"Dla właścicieli kin to dobra wiadomość. Jak powiedziała Nina Graboś, dyrektor ds. komunikacji korporacyjnej Agory - właściciela sieci Helios, "brak możliwości sprzedaży przekąsek i napojów w kinach był dla całej branży poważnym ciosem finansowym". - W całym modelu biznesu kinowego sprzedaż barowa jest bardzo istotnym elementem i stanowi znaczące źródło wpływów. Nie było dla nas zrozumiałe, dlaczego 28 maja otwarto restauracje i bary, a w kinie podczas seansu nie można było choćby napić się wody. W kinie mamy przecież dwustronną wentylację i wszyscy widzowie siedzą twarzami w jedną stronę. Na szczęście, od 13 czerwca, możemy wznowić działalność barową w kinach - zwróciła także uwagę, że "popcorn nieodłącznie kojarzy się z kinowymi seansami". - Dla wielu widzów wizyta w kinie - dzięki możliwości zakupu ulubionego napoju czy przekąsek - będzie jeszcze przyjemniejszym sposobem spędzania wolnego czasu, znanym sprzed pandemii - będzie można jeść popcorn w kinieShutterstockZmiany w instytucjach kultury na czas wakacji Otwarcie stref gastronomicznych to niejedyna zmiana, jaka czeka instytucje kultury. W nowelizacji rozporządzenia Rady Ministrów z 11 czerwca 2021 roku ws. ustanowienia określonych ograniczeń, nakazów i zakazów w związku z wystąpieniem stanu epidemii poinformowano, że od 26 czerwca do 31 sierpnia w muzeach, galeriach sztuki i innych instytucjach kultury prowadzących działalność wystawienniczą wprowadzony zostanie nowy limit osób. Będzie mogło przebywać w nich jednocześnie nie więcej niż 15 osób albo 1 osoba na 10 m2 powierzchni tym samym okresie zwiększone zostaną także limity widzów w kinach i teatrach. Będą one mogły udostępniać publiczności maksymalnie 75 proc. miejsc na przepisy przewidują ponadto, że od 26 czerwca prowadzenie działalności twórczej związanej z wszelkimi zbiorowymi formami kultury i rozrywki, z wyłączeniem działalności zespołów muzycznych, będzie dopuszczalne na otwartym powietrzu, pod warunkiem udostępnienia widzom lub słuchaczom nie więcej niż 75 proc. liczby miejsc, a w przypadku braku wyznaczonych miejsc na widowni - przy zachowaniu odległości 1,5 m między widzami lub słuchaczami oraz udziału w wydarzeniu nie więcej niż 250 kolei działalność zespołów muzycznych na otwartym powietrzu będzie możliwa pod warunkiem udostępnienia widzom lub słuchaczom co drugiego miejsca na widowni, z tym że nie więcej niż 50 proc. liczby miejsc, a w przypadku braku wyznaczonych miejsc na widowni - przy zachowaniu odległości 1,5 m pomiędzy widzami lub słuchaczami oraz udziału w wydarzeniu nie więcej niż 250 podkreślono w komunikacie na stronie Ministerstwa Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu, "limity nie dotyczą osób w pełni zaszczepionych przeciw COVID-19". "Wprowadzone zasady mają obowiązywać do końca wakacji. Harmonogram może być jednak korygowany w oparciu o aktualne dane epidemiczne oraz statystyki szczepień. Pozostałe zasady nie ulegają zmianie" - limitów w miejscach kultuOd niedzieli zwiększony został także limit wiernych na nabożeństwach. Od 13 czerwca może być zajęta połowa miejsc w kościołach i w miejscach kultu. Dotychczasowy limit zezwalał na obecność jednej osoby na 15 metrów kwadratowych. Rekomendowane było również odprawianie ceremonii na świeżym powietrzu. Od 26 czerwca planowane jest dalsze luzowanie obostrzeń. Wierni w miejscach kultu religijnego będą mogli wypełnić wtedy 75 procent miejsc. Limity nie dotyczą osób w pełni zaszczepionych przeciwko COVID-19 - podkreślono na rządowej stronie. Autor:momo/kabPAPŹródło zdjęcia głównego: Shutterstock

jesteśmy w polsce tu nie pić nie wypada